Trzynasta pełnia

 ***


Wokół było ciemno, choć oko wykol. Gęste chmury zasłaniały i gwiazdy, i księżyc w pełni. W nocy pewnie spadnie śnieg – pomyślał, zatrzymując się nad brzegiem rzeki. Mimo że według kalendarza trwała już wiosna, zapowiadała się biała Wielkanoc. Chyba że coś się zmieni do tego czasu. W końcu był dopiero Wielki Czwartek, zostało jeszcze kilka dni.

Powoli jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do panującej ciemności. Po chwili już nie tylko usłyszał, ale i zobaczył płynącą żwawo wodę, wypełniającą niezbyt szerokie koryto. Ruszył w bok, za ścieżką, by dojść do płycizny. Przedarł się przez kilka krzewów, porastających brzeg i w końcu wyszedł na kamienistą plażę. 

Pewnym krokiem podszedł pod samo lustro wody i zaczął się rozbierać. Ściągnął kurtkę i gruby sweter, tak że został tylko w cienkiej koszuli. Momentalnie chwyciła go gęsia skórka, co wcale nie było dziwne, bo temperatura oscylowała w granicach zera. Nie zważając na to, ściągnął buty i skarpetki, które odłożył na kamienie. Podwinął spodnie do kolan i powoli wszedł w nurt rzeki.

Woda była lodowata i zdawała się szczypać gołe ciało. Zimny dreszcz przeszył go na wylot, mimo to wszedł nieco głębiej. Przystanął dopiero w miejscu, gdzie woda sięgnęła mu do łydek. Dalej nie zamierzał wchodzić, choć w tym miejscu rzeka nie była głębsza jak do kolan.

– Wystarczy – mruknął pod nosem. – I tak tradycji stało się zadość.

Schylił się do lustra wody i obmył sobie twarz. Właściwie to według zwyczaju powinien był to zrobić w Wielki Piątek przed świtem, jednak stwierdził, że tak rano nie będzie chciało mu się wstawać. Sam już nie wiedział czy wierzy w te gusła czy nie, ale wolał by nikt nie widział jak odprawia wielkanocne czary mary. A jedno czego był pewnym, że nikt ze wsi nie zjawi się w Wielki Czwartek nad rzeką. Nikt nie chciał narażać się na klątwę trzech Judaszy.

Parsknął śmiechem i ponownie ochlapał twarz zimną wodą. W jednej chwili uleciała z niego senność. Dobre sobie – klątwa trzech Judaszy. Przez głupi przypadek wszyscy uwierzyli, że kto zjawi się w Wielki Czwartek nad wodą ten zginie, utopiony przez topielca w rzece. 

– Brednie – powiedział sam do siebie i zaśmiał się kpiąco. Może i jest taki głupi, że wierzy w stare przesądy, ale bez przesady. – Przypadek. Nic tylko przypadek – dodał jeszcze głośno.

W tej samej chwili za sobą usłyszał odgłos łamanej gałęzi. Zamarł, nasłuchując. Kolejny…  i już był pewien, że nie jest sam nad ciemną, zimną rzeką.

Obleciał go strach, choć właściwie nie miał się czego bać. Mimo to począł pośpiesznie wychodzić z wody. 

Ktoś zakaszlał. Całkiem blisko. Odgłos zbliżających się kroków. Wyraźnie zmierzał w jego stronę. Kaszel wydawał się być znajomy, lecz w tej chwili nie mógł powiązać odgłosu z konkretną osobą. 

Ktoś był już na plaży. Zatrzymał się, jakby czekając, aż on wyjdzie z wody. Wciąż nie wiedział kto to, lecz gardło ściskało go tak, że nie był w stanie zapytać. Opanował go irracjonalny lęk. Przecież to nic takiego, po prostu kogoś przypadkiem tu przyniosło – starał sobie wmówić. Lęk jednak wciąż rósł. 

Dopiero, gdy wyszedł z wody i stanął na twardym gruncie, rozpoznał go. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem.

– Czego chcesz? – spytał podejrzliwie. 

Nie odpowiedział, tylko rzucił się na niego. Bez słowa, bez najmniejszego ostrzeżenia. 

Kamienie wbijały mu się w ciało, raniąc boleśnie, lecz skupił się na tym by odpierać ciosy. Ale on był silniejszy. Gdy znów znalazł się w wodzie, wiedział, że klątwa trzech Judaszy dopełni się. Musiała się dopełnić, nie było już innego wyjścia. 


***


Według dawnych wierzeń ludowych  las był siedliskiem przeróżnych demonów. Były to zarówno dusze „niechrzczeńców” czyli niemowląt zmarłych przed chrztem, jak i błędnice, zwodzące ludzi na manowce i  wprowadzające „w takie błędy”, że nie potrafili odnaleźć właściwej ścieżki. 

Bardzo często w tych wierzeniach pojawia się  postać leśnego dziada zwanego leśnym, borowym lub dzikim. Zazwyczaj wyobrażano go sobie jako starca z długą, siwą brodą, ubranego na biało lub nagiego. W niektórych regionach Polski utożsamiano go w późniejszym czasie ze służbami leśnymi, mógł  więc mieć na sobie odpowiedni mundur i strzelbę.  Czasem pojawiał się  pod postacią wilka lub sowy. Z zachowanych opisów raczej nie szkodził  ludziom, choć także potrafił zmylić wędrowcom drogę lub  wywieść w nieznaną część lasu. W dawniejszych czasach prawdopodobnie wierzono, iż ma on władzę nad wilkami, jednak w okresie kontrreformacji przekazano tę funkcję na świętych, szczególnie św. Mikołaja.

Leśne knieje zamieszkiwały również diabły leśne, m.in.  diabeł Boruta, czarownice, baby jagi, drapieżne ptaki, porywające dzieci, a także zjawy przybierające postacie kobiece: leśne rusałki, boginki, mamuny. Były też różne płomyki, światełka, ogniki, bliżej nieokreślone zwierzęta oraz strachy bezpostaciowe, niewidzialne, objawiające swoją obecność przeraźliwym chichotem, trzaskami, łkaniem lub szelestem.

 W niektórych częściach kraju za demona uważano sam wiatr.     




ROZDZIAŁ I


PEŁNIA WILCZEGO KSIĘŻYCA



Marcin Wolski nie sądził by w życiu czekało go jeszcze coś szczególnego, o wszelkich zmianach nie wspominając. Przekonaniu temu sprzyjała myśl, że w wieku sześćdziesięciu dziewięciu lat bliżej było mu jednak nogami do grobu, niż do jakichkolwiek rewolucji w życiu. Zresztą co też miałoby się zmienić? Szansy na wzbogacenie się nie miał, majątku stracić też nie mógł, bo nie miał czego, przeprowadzać się nie miał zamiaru, bo i gdzie, na robienie dzieci był za stary, a o żeniaczce nie myślał od czasu, gdy pierwsza i zarazem ostatnia żona puściła go w trąbę z jakimś doktorkiem, który zjawił się we wsi rozkopywać pradawne groby na wałach. Dlatego siedział sam w rozwalającej się chałupie nieopodal lasu, obserwując jak dzień mija za dniem i sądził, że tak będzie aż do samego końca. Nie nudził się, przy gospodarstwie zajęć nie brakowało, a baby? Baby dobre były na jedną noc i to za młodu, ewentualnie jeszcze porządne śniadanie zrobić. Później to tylko same kłopoty, a takiemu staremu piernikowi jak on, to w ogóle nie były już do niczego potrzebne. 

W sumie to dobrze mu było samemu. Nikomu nie musiał się z niczego tłumaczyć, robił co mu pasowało i kiedy. Tak samo, gdy miał ochotę wychylić kieliszek, też nie musiał się przed nikim ukrywać, jak choćby sąsiad, Franek, który nie raz i nie dwa przychodził do niego popić w ukryciu przed swoją starą. Nie, Wolski nie mógł powiedzieć, żeby było mu źle. No, może tylko czasem, wieczorem, w takie dni jak dzisiaj, gdy nie miał do kogo gęby otworzyć.

Westchnął i przetarł zaparowaną szybę rękawem spranej, flanelowej koszuli. Niewiele jednak poprawiło to widoczność, gdyż okno nie tylko było ściśnięte mrozem, ale i na zewnątrz powoli zapadał zmrok. Był styczeń i mimo, że na zegarze minęła dopiero godzina czwarta po popołudniu, nadchodziła noc. Ciemna, mroźna i bardzo wietrzna.

Idealna noc, by sprawdzić, czy żadne zwierzę nie złapało się we wnyki – pomyślał. W taką noc jak dziś nikt ze wsi nie będzie się plątał na zewnątrz, a już z pewnością nie po lesie. Nie chciał zostać nakryty, choć różni i tak podejrzewali go o drobne kłusownictwo. Co innego jednak podejrzenia, a co innego dowody. Do tej pory nikt go za rękę nie złapał i miał nadzieję, że tak pozostanie. Tym bardziej, że bardzo cenił sobie smak własnoręcznie upolowanej dziczyzny, a dodatkowo kłusownictwo pozwalało zredukować koszty życia, tak że marna rencina, którą dostawał z Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej pozwalała jako tako wyżyć.

Ze stęknięciem podniósł się zza stołu i poczłapał do korytarza. Na nogi założył śniegowce, na grzbiet wciągnął starą kufajkę, sprawdzając przezornie czy w kieszeni znajduje się paczka papierosów, zapalniczka i latarka, i właściwie mógł wychodzić. Będąc prawie na progu, przypomniał sobie o starej strzelbie po ojcu, więc zawrócił z powrotem do izby. Wiedział, że raczej jej nie użyje, ale na wszelki wypadek: warto mieć. Szczególnie, gdy idzie się samemu nocą do leśnej głuszy.

W końcu skrzypnęły drzwi wyjściowe i Wolski wyszedł przed dom.
Gdy tylko przekroczył próg, lodowaty podmuch dmuchnął mu prosto w oczy, zaraz więc postawił kołnierz, starając się osłonić nieco twarz. Ale przed wichrem nie było ucieczki: z chichotliwym świstem wdzierał się pod kurtkę, wywiewając spod niej ostatnie resztki domowego ciepła. Już po chwili było mu tak zimno jakby cały dzień spędził na polu.

 – Nie ma co, piękna pogoda – mruknął do siebie, próbując szczelniej okryć się kufajką. – Wieje jakby się kto powiesił. – Zrobił krok naprzód i znów przystanął, mocno zastanawiając się czy jednak nie wrócić do ciepłej chałupy, gdzie ogień wesoło buzował pod kuchnią kaflową. W gruncie rzeczy wiedział jednak, że właśnie ta paskudna pogoda, sprzyja mu bardziej niż zwykle. Zaklął więc tylko cicho pod nosem i w końcu zrobił kilka kolejnych kroków, zostawiając ślady w miękkim śniegu. Gdzieś niedaleko, chyba u tej z miasta, zaszczekał pies. Dziwny pies, zresztą tak jak i jego właścicielka, choćby z tego względu, że codziennie, zarówno rano jak i wieczór spacerowali razem. Wolski zawsze patrzył na to z politowaniem, ale o ile jeszcze w pogodny dzień był w stanie zrozumieć, to jak lał deszcz czy wiało jak dziś, za pierony nie mógł pojąć. Teraz pewnie też wyszli na przechadzkę, podczas gdy jego Burek grzecznie drzemał w przyklejonej do stodoły budzie. I bardzo dobrze. Pies powinien siedzieć na łańcuchu i pilnować domu, a nie bezsensownie przechadzać się po gościńcu, jak jakaś modelka na wybiegu.

Furtka ogrodzenia szczęknęła metalicznie i Wolski wyszedł poza swoje podwórko, prawie od razu wpadając w zaspę tuż za bramą. Znów zaklął. Cholerna zima! Jak przyszła na Boże Narodzenie, tak trzymała nieprzerwanie aż do teraz, bez żadnej odwilżowej przerwy. Cały czas: śnieg, mróz, śnieg, mróz, a dziś jeszcze wiatr rozwiewający to, co nasypało przez cały dzień. I jutro rano od nowa odśnieżaj, by dojść do studni po wodę i do stajni do zwierząt. Skaranie boskie z taką robotą.

– Ale co zrobisz, nic nie zrobisz – zamamrotał znów sam do siebie i jakby na poparcie swoich słów machnął jeszcze ze zrezygnowaniem ręką. Jedyny pożytek z tego wiatru jest taki, że szybko zawieje moje ślady – pomyślał, brnąc przez pola pełne śniegu. Szedł na przełaj, gdyż polnej drogi, biegnącej w stronę lasu, zupełnie nie było widać pod warstwą białego puchu. Tyle dobrze, że rów z płynącym w dole niewielkim potokiem odróżniał się pasem obrastających jego brzegi krzaków. Przynajmniej do niego nie wpadnie. Było całkiem ciemno, choć księżyc zaczął wspinać się już na nocne niebo. Dziś pełnia. Pierwsza pełnia w nowym roku.

Wiatr znów mocniej dmuchnął Marcinowi w twarz, przez chwilę nie pozwalając nabrać tchu. Ale mu się zachciało. A trzeba było jednak zostać w domu – przemknęło mu przez głowę.

Teraz jednak, gdy był już prawie pod lasem, żal było zawracać. Wolski zostawił potok za sobą, minął ostatni dom i szedł wzdłuż starego płotu. Dom był pusty, jeszcze kilka miesięcy temu mieszkała w nim stara Dróźnicka, miejscowa babka czy jak to teraz ładnie nazywają w miastach, znachorka, ale umarła, a jej dzieci kompletnie nie wiedziały co zrobić z otrzymanym w spadku fantem. Mieszkać tu żadne nie chciało, kupca chyba nie znaleźli, a wynająć nie było komu. Postoi więc pewnie tę zimę, następną i jeszcze kilka, aż w końcu się zawali. Młodzi nic nie szanowali w dzisiejszym świecie. A Dróźnicka za młodu tyle poświęciła, by móc go wybudować. On tego nie pamiętał, ale ojciec mu opowiadał, jak jeszcze żył. Nie było tak prosto jak teraz, że każdy kto chciał mógł mieć robotę czy wyjechać za granicę zarobić. Tylko uporem i ciężką harówą można było do czegoś dojść. A dziś wszystko pod nosem, wszystko! Jeszcze do gęby by chcieli, żeby włożyć, ot co!

Przeszedł obok ostatnich, przypróchniałych szczebli płotu, przebrnął przez kolejne kilkanaście metrów głębokiego śniegu i nareszcie znalazł się na skraju lasu. Nagie gałęzie pierwszych drzew kołysały się posępnie, nie zachęcając do wejścia w leśne ostępy. W głębi boru wiatr ze świstem hulał wśród wysokich koron.

Wolski przystanął na moment, z zastanowieniem przypatrując się usychającym konarom. Może nic mi na łeb nie spadnie – pomyślał, mrużąc oczy szczypiące od mrozu. Jakby, nie daj Boże, coś mu się stało, nikt nie usłyszy jego wołania o pomoc, ba, nikt go nawet nie będzie szukał, nim, na przykład sąsiedzi, spostrzegą, że nie ma go w domu. A temperatura na zewnątrz już dawno spadła grubo poniżej zera. 

Odruchowo otrzepał się, jakby już teraz zamarzał zapomniany przez wszystkich, po czym wzruszył ramionami. Co ma być, to będzie. Nawet jeżeli – nie będzie żałował. Przeżył już co jego, a śmierć i tak prędzej czy później jest pisana każdemu. Czy pod ciepłą pierzyną we własnym łóżku czy w zimną styczniową noc w lesie. Obojętne. I tak w końcu wszystko to szlag trafi. Choć w sumie pod ciepłą pierzyną chyba nieco przyjemniej.

Żwawym krokiem ruszył wzdłuż szpaleru drzew rosnących przy wąskiej, leśnej ścieżce. Zasypana śniegiem była ledwie widoczna, lecz on znał ten las jak własną kieszeń, szedł więc pewnie przed siebie, nie zważając na śnieg i ciemności. Dopiero po dobrych kilkudziesięciu metrach, mając już pewność, że nikt tego nie zobaczy, włączył latarkę. Krzywe kikuty zdziczałych krzaków rzucały długie, pokraczne cienie w jasnym świetle. Jak w horrorze, który oglądał któregoś długiego, listopadowego wieczoru w telewizorze. Lecz tylko głupi bałby się tak naturalnego zjawiska, choćby nie wiadomo jak przerażająco wyglądało. Chyba, że coś wyskoczyłoby z tych zarośli, choć Wolski był pewien, że i w tej sytuacji opanowałby nerwy. W tym lesie rzadko kiedy widywano dzika, a niedźwiedzie i wilki to wyniosły się stąd tak dawno, że już chyba nikt we wsi ich nie pamiętał. Zostały sarny i zające, a przestraszyć się sarny lub zająca? No, ten wilk, co go tu nie ma, by się uśmiał.

Na samą myśl o śmiejącym się wilku, zrobiło mu się jakoś tak raźniej na duszy. Przyśpieszył kroku. Było mu tym łatwiej, że im głębiej wchodził w las, tym mniej było śniegu, gdyż jego większość osiadła malowniczymi czapami na gałęziach sosen i świerków. Tylko miejscami, gdzie korony były rzadsze, bądź gdzie było więcej drzew liściastych, łysych o tej porze roku, zaspy były większe. Wolski starał się je omijać, lecz kilka razy i tak zapadł się w zdradliwy puch, który nie tylko, w postaci mokrych, białych plam, został mu na spodniach, ale i wsypał się do butów. 

Nie zważał na to. Szedł dalej, mijając kolejne, krzyżujące się dróżki, cały czas prosto, nie schodząc z obranego traktu. Cały las poprzecinany był siecią dróg, które co jakiś czas używane były przez pracowników nadleśnictwa do zwózki drzewa przy wycinkach. W końcu udało mu się dotrzeć do  dużego leśnego skrzyżowania, gdzie skręcił w prawo. Po kolejnych kilkunastu metrach, na następnym rozwidleniu, znów odbił, tym razem w lewo. Przeszedł jeszcze kawałek i przy grubej sośnie, uschniętej z jednej strony, wszedł w wąską, prawie niewidoczną między zaroślami ścieżynę. Głęboki wąwóz, miejsce gdzie ostatnim razem zastawił wnyki, był, jak mu się wydawało, coraz bliżej.

Zatrzymał się na moment. Światło latarki powoli i dokładnie spenetrowało okolicę. Tak, był pewien. Zdecydowanie był blisko. Ruszył w dół, podjeżdżając raz po raz po zboczu pokrytym grząskim śniegiem. Dołem jaru, wśród kamieni i opadłych jesienią liści, wymieszanych z błotnistą breją, będącą kiedyś białym puchem, płynął niewielki strumyk.

Wolski przyświecał sobie po podłożu, by nie wywrócić się na oślizgłych skałkach. Widział i odciśnięte ślady sarnich racic i długie odciski zajęczych skoków. Była jakaś szansa, że coś się jednak złapało.

Wciąż idąc dnem wąwozu, ostrożnie pokonywał kolejne metry. Był blisko, coraz bliżej. Właściwie, to już powinien być na miejscu. Wnyków jednak nadal nigdzie nie było. 

Czyżby jednak to nie tu? – pomyślał niespokojnie. – Czyżbym jednak pomylił miejsce? A może ktoś je znalazł i zabrał? – Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Przystanął, gasząc latarkę. Przez moment kompletnie nic nie widział, jednak już po chwili jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Znacząco ułatwiało to jasne światło księżyca, przedzierające się przez nagie gałęzie. Rozejrzał się uważnie wokół. Nie, nawet jeżeli ktoś je znalazł, niemożliwym jest, by czekał na niego do teraz, chcąc przyłapać miłośnika dziczyzny na gorącym uczynku. Nie dziś. Nie tej nocy, nie przy takiej pogodzie. 

Gdzieś przed nim rozległo się ciche kwilenie. Odgłos zmieszał się z  szelestem liści, tak jakby coś szamotało się wśród opadłego listowia. Wytężył słuch by się upewnić, lecz zaraz wszystko zagłuszył kolejny świst wiatru. Niewiele myśląc, niecierpliwie ruszył przed siebie.

W bladym, księżycowym świetle widział coraz lepiej, więc już po chwili dostrzegł, że coś leży ledwie kilka metrów przed nim. Kwilenie, tym razem głośniejsze, znów dotarło do jego uszu. Zwolnił. Powoli, jakby z namysłem, stawiał każdy kolejny krok, aż w końcu ponownie przystanął. W panującej ciszy słyszał bicie własnego serca.

Wśród liści błysnął metal wnyków. Marcin widział wyraźnie jak wbiły się w zakrwawioną, tylną nogę zwierzęcia. Zaczerpnął głęboki wdech, choć nie był to dla niego niezwykły widok. Kłusował nie od dziś, ale to co zobaczył teraz, zbiło go kompletnie z tropu.

– Do stu piorunów, wilcza jego mać – zaklął cicho.

 Przed nim leżał zraniony, złapany w pułapkę wilk. Wilk? Tu nie było wilków, nie było takiej opcji, ale Wolski nie miał najmniejszych wątpliwości. To był wilk. Najprawdziwszy, taki wyjący do księżyca. W dodatku, jakby na złość – żywy. Tak jakby na złość przywołał go, durnymi myślami o śmiejących się wilkach. I co on miał teraz zrobić z tym fantem? Zostawić i poczekać, aż sam zdechnie, a po kilku dniach wrócić po wnyki? A co jeżeli ktoś rzeczywiście znajdzie je wcześniej i wracając na miejsce zbrodni wpadnie w pułapkę? Widział jak tak złapali przestępcę w jakimś kryminale w telewizji. Nie, to mogło być ryzykowne. O ile same wnyki, aż tak nie rzucały się w oczy, to już wnyki ze złapanym w nie wilkiem – owszem. Więc co? Co teraz? Odruchowo dotknął strzelby. Zastrzelić? Nie dość, że narobi niepotrzebnego hałasu to co dalej? Wtedy zostawić? Też źle. Zabrać? Ale po co? Już dawno nie był w tak skomplikowanej sytuacji.

Kolejne niezbyt mądre pomysły przesuwały się Marcinowi przez myśli. A wilk, przez cały ten czas, spokojnie przyglądał mu się czarnymi, iskrzącymi się ślepiami. Jakby czekał na jego decyzję. Sączący się między drzewami blask księżyca oświetlał jego lśniącą, zakrwawioną sierść.

Naraz zwierzę drgnęło. Przestraszony Wolski odskoczył w tył i w panice chwycił za strzelbę. Huknął strzał. Przerażający skowyt poniósł się po lesie, mieszając się ze świstem wiatru. Odbijał się echem wśród drzew, wracając do uszu zniekształconym, niby szyderczym śmiechem.

Czarne ślepia zwierzęcia wciąż błyszczały. Nie patrzyły już jednak wyczekująco, lecz z wściekłością. Spudłowałem – przeleciało Marcinowi przez głowę.

I wtedy się zaczęło. A Wolski stał jak sparaliżowany, patrzył i nie mógł uwierzyć własnym oczom.

Wilk szarpnął się wściekle, jakby chciał rzucić się na niego i rozerwać na strzępy. Wnyki jednak trzymały mocno. Metal wbił się głębiej w kończynę zwierzęcia. Wilk zapiszczał tyko i znów zawył, żałośnie, zdając sobie sprawę że nic nie może zrobić. Skowyt ponownie odbił się echem. I nagle rozległ się znów, ale dużo, dużo bliżej. Jakby inny wilk odpowiedział na jego żale.

Marcin odwrócił głowę w tamtą stronę, lecz kolejny skowyt rozległ się za jego plecami. I następny, nieco inny, bardziej basowy. Kolejny, wyższy. I jeszcze jeden, i jeszcze gdzie indziej. Teraz nie miał już żadnych wątpliwości. Stał sam, pośrodku ciemnego, gęstego lasu otoczony przez watahę wilków.  

To koniec – pomyślał. Dopadną mnie. Nawet przez głowę nie przeszło mu by spróbować uciec. Kolejny skowyt rozległ się prawie tuż koło niego.

Ścisnął mocniej strzelbę, choć wiedział, że przy takim stadzie na niewiele się ona zda. Oprócz wilka uwięzionego we wnykach naliczył siedem innych głosów. Nie da rady się obronić. Nie zdąży nawet jej  przeładować. Mimo to nie odda tanio skóry, o nie. Mowy nie ma. Choćby zamiast strzelać miał walić je po łbie.

– Chodźcie tu, chodźcie! – zachrypiał. – Pokażcie co potraficie!

Jego głos chwilę odbijał się echem po leśnej głuszy. I wtedy, jakby w odpowiedzi na jego wołanie, rozległ się gwizd. Przeciągły, wysoki, jakby ktoś nawoływał psa.

Miastowa? – w pierwszym odruchu pomyślał z przerażeniem. Niemożliwe. Rozejrzał się wokół. Kilka drzew dalej zobaczył światło płonącej pochodni. Ogień oświetlał starczą twarz naznaczoną głębokimi bruzdami. Nie widział ani ust, ani miny starca, gdyż jego policzki i brodę porastały gęste, mlecznobiałe włosy. Tylko oczy. Ciemne, iskrzące się oczy wpatrywały się w niego dokładnie tak, jak lewie chwilę temu złapany wilk. Z oczekiwaniem. 

Zamarł. Pamiętał wszystkie historie babki Dróźnickiej, które opowiadała mu gdy jeszcze był młodym szkutem. Pamiętał też tę o leśnym, jak go nazywała, zamieszkującym bory i knieje. O demonie, mającym władzę nad wilkami. 

Zadrżał. Słyszał jak tuż koło niego przemykają wilki. To działo się tu i teraz. Naprawdę. Próbował się poruszyć, ale nie mógł. Stał, nie odrywając wzroku od upiornej postaci. Jak zahipnotyzowany. Zdawało mu się, że trwa to całą wieczność, choć w rzeczywistości nie minęło więcej niż kilka sekund.

Nagły trzask odwrócił na moment uwagę starca i Wolski poczuł jak odrętwienie ustępuje z jego mięśni. W jednej chwili zrozumiał, że to jego pierwsza i ostatnia szansa na ucieczkę. Jeżeli choć część opowieści babki Dróźnickiej była prawdziwa, nie miał już na co czekać. Nie czekając na nic, rzucił się panicznie do ucieczki.

Nie zważał na coraz mocniej walące serce, ani goniący go potworny skowyt. Biegł przed siebie, nie zważając również na grząski śnieg, ani na wiatr, który nie pozwalał nabrać głębszego oddechu. Biegł, ile tylko miał sił w nogach, dopóki nie zobaczył rozstępujących się drzew i polany na skraju lasu. Dopiero wtedy się zatrzymał.

Jasne światło księżyca oświetlało zaśnieżone ugory, skrzące się w jego blasku migocącymi drobinkami. Wolski zaczerpnął spazmatycznie powietrza, niczym ryba wyrzucona z wody na brzeg. Serce wciąż waliło mu jakby chciało wyskoczyć z klatki piersiowej. Musiał spróbować je choć trochę uspokoić, inaczej gotowe to było skończyć się jak niecały rok temu: stanem przedzawałowym. Oparł ręce o kolana i pochylił się. Wciąż dyszał. W uszach słyszał swoje tętno. Oprócz tego – było całkiem cicho. Nawet wiatr, ten porywisty wiatr, dający się dziś przez cały dzień we znaki, przestał wiać. Przez chwilę wydało mu się, że to wszystko co zdarzyło się przed chwilą to nieprawda. Przywidziało mu się coś i wystraszył się własnej wyobraźni. Jak dzieciak. Skłonny do fantazjowania, cholerny dzieciak.

Wyprostował się już spokojniej łapiąc powietrze i odruchowo dotknął pleców, sprawdzając czy ma strzelbę. W jednej chwili oblał go zimny pot. Nie było jej tam.

Za nim, gdzieś daleko w lesie rozległ się stłumiony odgłos wystrzału i ten sam potworny skowyt co w głębi boru. Wiatr ponownie dmuchnął z całej siły, zlewając się z pozostałymi odgłosami w jeden szum.

I tylko księżyc, nie zważając na nic, wciąż leniwie płynął po nocnym niebie.


Komentarze

Popularne posty